Pomysł na podróż po wschodniej części Polski chodził mi po głowie od dawna. Jednak kiedy masz do dyspozycji niemal cały świat, to co krajowe może wydawać się mniej atrakcyjne. Swoje robiło również wyobrażenie o odległości, którą trzeba pokonać. Pierwsze podejście do układania planu podróży szybko zweryfikowało rzeczywistość i bardzo miłym zaskoczeniem okazało się to, że z Wrocławia do pierwszego przystanku – czyli Kazimierza Dolnego – można się dostać w podobnym czasie co nad morze. Ale po kolei.
Plan podróży
Pierwotny plan odrobinę różnił się od tego wykonanego ostatecznie, ale i tak wydaje mi się, że jak na 4 dni było bardzo intensywnie. Szczególnie, że tym razem była to wyprawa z Seniorką w roli głównej – Mama chapeau bas, że te blisko 40 km zniosłaś tak dzielnie 🙂
Poniedziałek: start z Wrocławia – szybkie zwiedzanie Kazimierza Dolnego – dotarcie do miejsca docelowego, czyli Lublina
Wtorek: cały dzień na zwiedzanie Lublina
Środa: start z Lublina – szybkie zwiedzanie Zamościa – dotarcie do miejsca docelowego, czyli bieszczadzkiego Rozpucia
Czwartek: zwiedzanie okolic na Jeziorem Solińskim
Piątek: droga powrotna do Wrocławia
Poniedziałek
Plan na poniedziałek był prosty: pokonać “w miarę bezboleśnie” 🙂 trasę z Wrocławia do Lublina. To “w miarę bezboleśnie” zakładało przystanek na zwiedzanie Kazimierza Dolnego i okazało się strzałem w 10-tkę.
To, że Kazik fajny było wiadomo od początku. Miasteczko, mimo swoich stosunkowo niewielkich rozmiarów, oferuje naprawdę wiele turystycznych uniesień.
Oto mój prywatny kazimierski bucket list:
- dotrzeć pod ruiny Zamku – stamtąd rozciąga się widok na wspaniałą panoramę okolicy (samo zwiedzanie ruin i baszty jest możliwe, jednak jeśli tylko to ma być celem wycieczki, warto śledzić aktualne komunikaty, ponieważ w dobie pandemii, atrakcja może nie być dostępna dla turystów)
- spacer klimatycznymi uliczkami (polecam szczególnie takie perełki jak Krzywe Koło, Browarna, Lubelska czy Mały Rynek)
- podziwianie prac lokalnych artystów (wcale nie zdziwiłabym się, jeśli okazałoby się, że w Kazimierzu jest największe “stężenie” galerii sztuki na 1 metr kwadratowy)
- spróbowanie typowo żydowskiej potrawy na tarasie restauracji Bajgiel (my wybrałyśmy śledziki Cackies (20 zł) i rosół z pielmieni poleskimi (18 zł)
- zakup kazimierskiego koguta na jednym ze stoisk na Rynku
- zobaczenie wąwozu Korzeniowy Dół (do wąwozu można dojechać melexem, jednak my zdecydowaliśmy się pokonać 2,5 kilometrową trasę pieszo, po drodze zatrzymując się jeszcze przy Starej Chacie)
- chwila relaksu na Bulwarze Nadwiślańskim (ponieważ parking, na którym zostawiliśmy auto, znajdował się tuż obok, trudno było sobie odmówić skorzystania z takiej okazji).
Całe zwiedzanie zajęło nam około 3-ch godzin.
Podsumowanie dnia:
Trasa pokonana samochodem:
Wrocław – Kazimierz Dolny (płatny parking przy stacji Orlen, koszt 15 zł za cały dzień): 447 km, czas: 4 godz. 54 min.
Kazimierz Dolny – Lublin (bezpłatny parking przy Hotelu Arche): 58,8 km, czas: 58 minut
Trasa pokonana pieszo: 9,4 km
Wtorek
Dzień rozpoczęliśmy śniadaniem w Hotelu Arche w Lublinie. Szukając idealnego miejsca na nocleg, zwracałam uwagę nie tylko na samą lokalizację, ale również dostępność parkingu. Arche okazało się idealnym wyborem, ponieważ znajduje się niedaleko ścisłego centrum (14 min pieszo od Bramy Krakowskiej), jest bardzo przyjemnie urządzony, a w dodatku dysponuje parkingiem (doba za parking podziemny kosztowała co prawda 40 zł, ale tuż przy hotelu znajdował się niewielki bezpłatny parking, gdzie udało nam się znaleźć miejsce).
Oto lista miejsc, które udało nam się zobaczyć w Lublinie:
- podwórko przy Domu Snów, czyli bajkowa Kraina Oz (to pierwsza z atrakcji na naszej trasie z hotelu na Stare Miasto. Podwórko znajduje się przy ulicy Krakowskiej 17 i należy do działającego tam muzeum drukarstwa. Podobno bajkowa kraina, do której zabierają nas właściciele Domu Snów, zmienia się co roku)
- Archikatedra św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty (nie bez powodu uznawana za perłę baroku na Lubelszczyźnie. Budowla o imponującej architekturze jest jednocześnie największym kościołem w Lublinie. Polecam szczególnie widok na archikatedrę z ulicy Wyszyńskiego)
- Wieża Trynitarska (rzekomo kiedyś pełniła rolę furty klasztornej. Podobno można z niej również podziwiać najlepszy widok na dolną część miasta, jednak w czasie naszego pobytu nie była dostępna dla turystów)
- Stare Miasto, a na nim:
- kamienicę ze zdjęciami w oknach (zdjęcia pochodzą z negatywów znalezionych całkiem niedawno w budynku. Przedstawiają dawnych mieszkańców Lublina)
- kamienicę Andrzeja Kota (budynek znajduje się przy Grodzkiej 19. Przez lata budynek znajdujący się tuż obok zamieszkiwał pochodzący z Lublina grafik i ilustrator)
- Brama Krakowska
- Plac Po Farze (to właśnie tu, w dawnych czasach znajdował się kościół farny pw. św. Michała Archanioła, w którym założono pierwszą lubelską parafię)
- Zamek Lubelski (a w zasadzie miejsce, w którym się Zamek znajdował, bo po najeździe zagranicznych wojsk w II połowie XII wieku z oryginalnych zabudowań pozostały jedynie kaplica oraz donżon. Niemniej punkt na mapie Lublina warty odwiedzenia, bo w późniejszych latach w tym miejscu postawiono nową budowlę w neogotyckim stylu, która miała pełnić rolę więzienia)
- Muzeum na Majdanku (niemiecki obóz koncentracyjny, w którym początkowo chciano przetrzymywać do 50 tys. więźniów wykorzystywanych jako tanią siłę roboczą na potrzeby rozbudowy III Rzeszy. Miejsce, które przytłacza rozmachem swojego okrucieństwa i wokół którego trudno przejść obojętnie).
Podobnie jak w Kazimierzu i tu, w Lublinie, warto posmakować lokalnej kuchni. Poza popularnymi cebularzami czy chałką polecam również wizytę w żydowskiej restauracji, w samym sercu lubelskiego rynku, czyli Mandragorze. Tym razem nasz wybór padł na wątróbkę z cebulowym sosem (32 zł) oraz smażone pierogi z czosnkiem i tymiankiem (25 zł).
z ul. Wyszyńskiego
Podsumowanie dnia:
Trasa pokonana pieszo: 15,3 km
Środa
Zamość to kolejne miejsce na planie naszej podróży. A kontynuowanie jej na południowo wschodnim krańcu naszego kraju stało się dobrym pretekstem, by na własnej skórze poczuć klimat miasta idealnego. Aż trudno sobie wyobrazić, że za tym wszystkim stała dwójka ludzi: Jan Zamoyski – inicjator założenia miasta, któremu zależało na nadaniu renesansowym ideom bardzo realnego wymiaru – oraz włoski architekt Bernardo Morano, który zgodził się podjąć wykonania projektu.
A oto lista must-have’ów do zobaczenia w Zamościu:
- kolorowe kamienice ormiańskie (to w zasadzie pierwsze budowle, na jakie zwraca się uwagę wchodząc na zamojski Rynek. Przyciągają wzrok swoimi żywymi barwami i stanowią wizytówkę miasta. Ich nazwa pochodzi od wywodzących się z Armenii mieszkańców, którym Jan Zamojski pozwolił osiedlić się na terenie miasta.)
- Rynek Wielki (idealnie kwadratowy plac o wymiarach 100×100 metrów. Robi wrażenie ogromnego, a to głównie za sprawą ratusza, który, aby nie zakłócać harmonii przestrzeni, postawiono po zachodniej stronie Rynku.)
- Ratusz (chyba jeden z piękniejszych, jakie widziałam. Wrażenie robi nie tylko 52-metrowa wieża, z której akurat w czasie naszego zwiedzania rozbrzmiewał hejnał, ale również wachlarzowe schody.)
- Nadszaniec (obiekt historyczno-handlowy, który warto odwiedzić chociażby po to, aby z jego dachu obejrzeć panoramę Rynku)
- Park Miejski (cudownie utrzymana, zielona przestrzeń tuż obok ścisłego centrum, w którym warto zatrzymać się na chwilę, by złapać oddech)
Całe zwiedzanie zajęło nam ok. 2 godziny. Zamość ma sporo do zaoferowania, jednak tym co skradło moje serce był przypadkowo spotkany kataryniarz <3 na jednej z uliczek niedaleko Ratusza.
Podsumowanie dnia:
Trasa pokonana samochodem:
Lublin – Zamość (bezpłatny parking przy ul. Peowiaków): 90,4 km, czas: 1 godz. 18 min.
Zamość – Rozpucie (parking przy Sroczym Jarze): 186 km, 3 godz. 3 min
Trasa pokonana pieszo: 7,8 km
Czwartek
Plan na zapoznanie się z Bieszczadami był nieco inny i zakładał zobaczenie m.in. zjawiskowych Połonin. Ostatecznie skończyło się jednak na zwiedzaniu okolic Soliny, ale z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że to nawet lepiej, bo przynajmniej będzie pretekst, aby tam jeszcze wrócić 🙂
Naszą bazą noclegową był Sroczy Jar, czyli klimatyczna osadka trzech drewnianych domków, zaaranżowanych w przytulnym stylu w niewielkiej miejscowości Rozpucie. Idealne miejsce by rozkoszować się naturą (domki stoją pośród drzew), zrelaksować się (hamaki zapraszają do tego, by się w nich zanurzyć na dłużej) i odciąć od wszystkiego siedząc na tarasie z kawą w ręku (odciąć dosłownie, bo do Sroczego Jaru nie dociera nie tylko internet, ale również zasięg 🙂 Z relacji właściciela wynika, że miejsce będzie jeszcze rozwijane i poza planami przyłączenia światłowodu (a jednak 🙂 jest również stworzenie groty solnej, balii oraz piwniczki z regionalnymi przysmakami.
Rozpucie poza tym, że dysponuje zjawiskowym drewnianym Kościołem pw. Krzyża św. i Matki Boskiej Królowej Polski (znajduje się przy wyjeździe z miejscowości w kierunku Zawadki) jest również dobrym punktem wypadowym do zwiedzania okolicznych atrakcji. My postanowiłyśmy wykorzystać go do zwiedzenia okolic Jeziora Solińskiego.
Nasz plan zakładał odwiedzenie:
- Soliny (i zobaczenie zapory wodnej. Budowla robi wrażenie swoim rozmachem, podobnie niestety jak liczba obecnych tam turystów. Miejsce warte zobaczenia, ale jak dla mnie raczej w niskim sezonie, albo bardzo wcześnie rano, niż w połowie sierpnia)
- Polańczyka (tuż obok Centrum Informacji Uzdrowiskowo-Turystycznej znajduje się jeden z kilku punktów widokowych, który koniecznie trzeba zobaczyć. Rozpościerający się z niego widok na panoramę jeziora i Wysp Dużej i Małej jest nie do opisania. Jednak z testów przeprowadzonych na własnej skórze sugeruję, aby nie parkować na drodze prowadzącej w jego kierunku,nawet jeśli inni kierowcy zostawili tam swoje samochody, bo panowie policjanci są wyczuleni na niszczenie trawników i masowo pozostawiają liściki za wycieraczkami. Na szczęście nie dane mi było przekonać się, ile ta usługa kosztuje, bo na pouczeniu się skończyło, ale wymagało to stawienia się na komisariacie i odczekania w swojej kolejce, bo przyjezdnych z podobnymi interesami okazało się więcej 🙂
- Wołkowyji (w zasadzie z tej miejscowości można dostać się nad sam brzeg jeziora, jednak w tym wypadku, znacznie większą atrakcją okazały się dla mnie placki po bieszczadzku z gulaszem serwowane w tamtejszym Domu nad Rozlewiskiem.)
Podsumowanie dnia:
Trasa pokonana samochodem:
Rozpucie – Solina (bezpłatny parking przy wyjeździe z miasteczka): 35,4 km, czas: 40 min
Solina – Polańczyk (parking przy Centrum Informacji Uzdrowiskowo-Turystycznej): 4,2 km, czas: 6 min.
Polańczyk – Wołkowyja (bezpłatny parking przy restauracji Dom nad Rozlewiskiem): 6,8 km, czas: 8 min
Wołkowyja – Rozpucie: 46,3 km, czas: 50 min
Trasa pokonana pieszo: 7,1 km
Piątek
Ostatni dzień podróży – którego w zasadzie nie liczę, ponieważ upłynął wyłącznie na powrocie do domu. Konieczność pokonania dość długiej trasy zdecydowanie rekompensują widoki na porośnięte lasami bieszczadzkie zbocza, przepiękny błękit nieba i serpentyny drogi.
Podsumowanie dnia:
Trasa pokonana samochodem:
Rozpucie – Wrocław: 520 km, czas: 5 godz. 23 min
Podsumowanie kosztów
Termin podróży: 24-28 sierpnia
Liczba osób: 2
Rodzaj wydatku | Koszt |
Nocleg – Lublin (wraz ze śniadaniami) | 358 zł |
Nocleg – Bieszczady | 655,56 zł |
Paliwo | ok. 560 zł |
Opłaty za autostrady | 34 zł |
Razem | 1607,56 zł |
W przeliczeniu na jedną osoby koszty wyniosły 803,78 zł.
One thought on “Kazimierz – Lublin – Zamość – Solina w 4 dni. Plan podróży, noclegi, koszty”